niedziela, 14 kwietnia 2019

Uchwyć mnie w kadrze – wtedy nie umrę.

   
   

   Fotografia to medium naszych czasów i to nie podlega dyskusji. Narastające w siłę portale wideo takie jak youtube czy tik tok nie mogą nawet mierzyć się z gigantem proponującym szybkie umieszczanie ujęć, czyli Instagramem. Fotografia wygrywa z materiałami ruchomymi już na starcie ze względu na formę jaką przedstawia. Materiał wideo nie zezwala nam na to na co pozwala zdjęcie – na złapanie ulotności chwili, momentu uchwycenia danego przeżycia. Jest to zbiór klatek, która wręcz migająco przemija, a my nie jesteśmy na tyle ambitnym społeczeństwem, aby rozkładać krótki fragment na części pierwsze. Fotografia tę szansę nam daje, gdyż jesteśmy w stanie ją zanalizować w trochę inny sposób niż film, bo łatwiejszy. Prawdą jest, że to nie trailery filmowe stają się historyczne, a fotosy z głośnych produkcji. Czy jest ktoś kto nie kojarzy Holly Golightly stojącej w sukience Givenchy przed witryną Tiffany’ego w perłach na szyi? Albo głośne i piękne kadry z Call me by your name? Fotografia zezwala nam na wejście w moment i swobodne trwanie w nim. O fotografii pisało wielu artystów, ale mi najbardziej zapada w pamięć wiersz Wisławy Szymborskiej „Fotografia z 11 września”, który idealnie oddaje myśl przewodnią tego wstępu.

„Skoczyli z płonących pięter w dół
- jeden, dwóch, jeszcze kilku
wyżej, niżej.
Fotografia powstrzymała ich przy życiu,
a teraz przechowuje
nad ziemią ku ziemi.
Każdy to jeszcze całość
z osobistą twarzą
i krwią dobrze ukrytą.
Jest dosyć czasu,
żeby rozwiały się włosy,
a z kieszeni wypadły
klucze, drobne pieniądze.
Są ciągle jeszcze w zasięgu powietrza,
w obrębie miejsc,
które się właśnie otwarły.
Tylko dwie rzeczy mogę dla nich zrobić
- opisać ten lot.”

Zdjęcie zezwala nam na dostęp do miejsc do których w świecie rzeczywistym nie możemy się dostać i często też, nie chcielibyśmy tego przeżywać jako uczestnicy. Fotografia pozwala nam po cichutku świadkować i wystawiać opinię. Momenty uchwycone traktujemy jak te przeżyte, które rejestrują się w naszej pamięci jako rzeczywiste i własne. Utożsamiamy się z widzianymi zdjęciami, ale tylko wtedy, kiedy wywołują na nas wrażenie, bo nie zapominajmy, że market fotograficzny od wielu lat jest przepełniony, a fotografia dawno nam się przejadła i pozostaje nam ją zwracać. Są jednak jeszcze takie zdjęcia, które potrafią coś powiedzieć, wykrzyczeć, wyskandować, jednakże bardzo szybko zostają zauważone i ich wydźwięk blaknie z każdym kolejnym udostępnieniem. I mimo, że autor na chwilę staje się popularny to jego dzieło w dość krótkim czasie przestaje być perłą a staje się utartym, kserowanym jak książka od angielskiego obrazkiem. Taka sytuacja miała miejsce przy dość głośnym zdjęciu z obchodów święta 11 listopada. Wówczas burzę wywołało zdjęcie Ady Zielińskiej, które naprawdę sprawiało, że usta zastygały w zachwycie, ale z każdym kolejnym udostępnieniem przez kolejny portal to wszystko co zastygało znów zaczynało się poruszać a kropla śliny, która miała być wspomnieniem tego przeżycia została połknięta. Bardzo łatwo jest wybielić to co kolorowe, wystarczy odrobina przesady.

Fotografowie tego świata mają jeden cel, sprawić, aby zdjęcie, które wysyłają w świat nie było jednopłaszczyznowe, płaskie, banalne. Chcą udowodnić, że na zdjęciu można pokazać drugie dno, coś głębszego niż to co widać na pierwszy rzut. Zdarza się, że im się to udaje jak na przykład Sonii Szóstak, jednakże wymaga to naprawdę ogromnej precyzji i nader wszystko… niekombinowania. Świat przemawia jednak za tym, że zdjęcia są bezbarwne a ich banał przekracza udawaną kreację. Bardzo łatwo jest manipulować sztuką nowoczesną, której najbliżej dwutorowości fotografii mówiąc jasno, że dzieła danego autora są dogłębne i szerokie. Problemem nie jest to, że wierzymy w słowa kogoś kogo uważamy za eksperta. Problematyczne jest to, że od początku digitalizacji zakładamy, że fotografia przedstawia fakt. Nie widzimy podstawowej różnicy pomiędzy wspomnianą materią a informacją. Każdy z nas wie, że fotografia to najlepsze i najłatwiejsze źródło manipulacji umysłami. Wystarczy odrobina łatwych trików, gdzie przy odrobinie fantazji można je zrealizować posiadając najsłabsze urządzenia na rynku. Odpowiedni kadr, fotografowanie wyróżnionych obiektów czy też naginanie rzeczywistości prowadzi do tego, że zdjęcia przekazują nam dane informacje, które niekoniecznie muszą być rzeczywiste. Do fotografii trzeba podchodzić z dystansem i traktować ją nawet jako informację drugiego stopnia. I tak, fotografia jest ważnym źródłem komunikacyjnym, ale kiedy nie jest to magazyn o sztuce fotograficznej powinna być wyjaśniona bądź opisana, szczególnie gdy dotyczy ważnych informacji ze świata. Wiele francuskich gazet w ramach protestu związanego z tym, że ludzie coraz częściej przeglądają tylko zdjęcia omijając treść słowną, postanowiło zrezygnować z dodawania zdjęć do swoich artykułów, ponieważ mija się to z relatywną oceną pracy dziennikarskiej, a często też marginalizuje włożony wkład poprzez odpowiednio bądź mniej dobrane fotosy. To, że staliśmy się społeczeństwem obrazowym nie świadczy o zalążku głupoty bądź ograniczeniu w inteligencji, bo racjonalnym jest to, że jesteśmy ludźmi idącymi za postępem, jakkolwiek ten postęp by nie kierował naszymi umysłami (bo za hasłem postęp nie zawsze idzie droga naprzód, czasami można się cofać postępując). Zakładamy, że to co jest szybsze jest dla nas lepsze, bo nie sprawia nam zbędnych trudności, dlatego też wygodniej nam oglądać niżeli dociekać. Wracając jednak do manipulacji związanych z odpowiednim ułożeniem sprzętu idealnie nam się sprawdza sytuacja walki politycznej czy też wojny, gdzie stronicowość sprawia, iż nasz mózg zaczyna przyjmować pewne informacje i koduje je jako prawdziwe wbrew naszej woli. Pamiętamy fotograficznie i w ten sposób rozbudowujemy naszą inteligencję łącząc fakty. Politycy zgrabnie manewrując obrazem są w stanie manipulować nie tylko informacją, ale też faktem. Niestety, okazuje się, że relatywizm pomiędzy obiektywizmem a subiektywizmem w dzisiejszej prasie nie, że nie istnieje… prawda nikomu nie jest dziś na rękę.  

środa, 14 listopada 2018

poza mną | 7:19






Wraz ze zmrokiem o 15:48 zapadam ja.

 Ostatnio świat zaczął przypominać zamglone oczy o siódmej rano po dwugodzinnym śnie i ja się w tej marze nie mogę odnaleźć. Odnoszę wrażenie, że jestem gdzieś poza rzeczywistością, a oniryczna wizja świata nie jest przyjazna. Odzywają się demony, które są wręcz oskarżycielskie, narzucające wegetację, wymagające więcej, a we mnie nie ma głosu adwokata, który by sprostał zarzutom. 

Widzę piękny las w którym po środku ktoś zostawił bombę i w tym naboju widzę siebie, więc nie zbliżam się w obawie o nagły destrukcyjny wybuch. Pragnę spokoju, ukojenia, ciepła i kiedy je dostaje czuje jak coś się ulatnia by za chwilę mogło wrócić ze zdwojoną siłą.

Zaczynam tęsknić, wytykać sobie prawdy, obwiniać się za coś co tak naprawdę nie ma żadnego wpływu na dziś, jutro czy przyszły rok. 

Jest super, jest dobrze, jest naprawdę fantastycznie, tylko dlaczego świat Cię więzi? Dlaczego nie możesz uciec tak nagle w Góry Samotne, gdzie nawet Włóczykij się nie zapuszcza? Dlaczego nie powiesz sobie dość i nie wyjdziesz na przeciw? Bo demonizacja tego krótkiego rajdu sprawia, że wyjdzie słońce. Bez sztormu nie nastąpi ukojenie i trzeba wytrzymać na ostatniej gałęzi. Po prostu trzeba. I chyba to trzeba jest niewybaczalne.

czwartek, 31 maja 2018

gdzie zjeść w Warszawie? (smacznie, tanio i przyjemnie)





Jeżeli zawsze na myśl o jedzeniu w stolicy przechodzą Cię dreszcze, bo obawiasz się gigantycznych kolejek i dość kiepskiego jedzenia to tekst dla Ciebie. Jeżeli jednak masz dość stania w tych kolejkach tylko dlatego, że nie do końca wiesz, gdzie możesz się udać to również tekst dla Ciebie. Jeżeli w końcu nudzi Cię to, że każde instastory zawiera tę samą lokalizację i chcesz zobaczyć coś świeżego - zapraszam. W tym poście pokaże Wam kilka miejsc, które znam lepiej lub ciut słabiej, ale mam już na tyle wyrobioną opinię na ich temat, że chętnie się nią z Wami podzielę :) Jeżeli seria Wam się spodoba to będę ją kontynuować, nie tylko z fokusem na Warszawę.
Stworzyłem dla Was coś w rodzaju rankingu. Pod uwagę biorę tylko dzisiejsze lokalizację, więc jeżeli seria się rozwinie z pewnością będę nawiązywać do wcześniejszych postów. Zaczynajmy.

1. RUE DE PARIS


Do Rue de Paris trafiłem zupełnie przypadkiem, ponieważ była to ostateczność dla naszych bardzo pustych brzuchów. Przechodziłem nie raz obok tej knajpy, ale zawsze odstraszał mnie jej wygląd, zarówno z zewnątrz jak i ten w środku. Postawiony pod ścianą trafiłem tam i zwariowałem. Wnętrze rzeczywiście może budzić strach, ale w połączeniu z francuską muzyką i pięknym fortepianem na środku zaczyna budzić podziw. Okazja przeniesienia się do Paryża z okresu drugiej wojny światowej trafia się rzadko, warto zatem wracać tam jak często się da. 

Menu w lokalu jest dosyć rozbudowane, jednak nie dostaniecie karty, co szczególnie tych nieśmiałych może razić. Wszystkie dania wypisane są na ścianie tuż przy ladzie. Restauracja oferuje śniadania przez cały dzień i lunche w określonych godzinach. Kombinacji jest wiele - naleśniki, jajka we wszystkich formach, tosty czy też różnego rodzaju wrapy (restauracja też uśmiecha się do vege!). Zestaw składa się z jednego z wyżej wymienionych + coś do picia (sok pomarańczowy jest wręcz zabójczy!), a koszt takiego zestawu to uwaga... 17 zł. Ważne jest to, że zamawiając chociażby tosta z kawą nie dostajecie placka na 1/4 talerza. Każde danie naprawdę robi wrażenie. Sałatki, warzywa w różnych formach czy też dodatkowe sosy, konfitury - wszystko pod klienta.
Rue na długo będzie u mnie na górze listy i daje mu soczyste 8/10. Odejmuję dwa punkty za brak menu, co dla osób będących tam pierwszy raz może być nieco kłopotliwe, zważywszy na to, że Panie pracujące od razu są chętne do zapisywania zamówienia, a także za to, że lokal przyciąga naprawdę duże ilości owadów, których i tak z powodu pory roku jest wszędzie pełno.

Lokalizacja: Tamka 5





2. MIĘDZY SŁOWAMI


Podobnie jak przy Rue, do Między słowami trafiliśmy zupełnym przypadkiem. Swoją drogą doszliśmy do wniosku, że Chmielna, czyli ulica składająca się głównie z miejsc z jedzeniem nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Między słowami znajduje się w ukrytej alejce, na samym końcu ulicy. Wchodząc tam odnosi się wrażenie, że na chwilę wyszło się z warszawskiego gwaru i przeniosło we włoskie tereny. O ile miejsce nie jest powalające pod względem tego jak wygląda to jest naprawdę ładne i przyjemne. Ten lokal także głównie oferuje śniadania i przekąski. Karta jest dość przejrzysta, zawiera standardowe dania śniadaniowe takie jak tosty, jajecznicę czy grzanki. Jedzenie zrobiło na mnie ogromne wrażenie, było bardzo estetycznie podane, widać było w tym ogromny wkład. Co więcej, było po prostu bardzo dobre i naturalne. W restauracji było wówczas dwóch Panów, wyglądali na właścicieli. Ich podejście do klienta, luz w jakim podchodzą do drugiego człowieka sprawił, że chce się tam wracać i cieszyć się tym miejscem. Warto wspomnieć też o gościach, którzy często tam przesiadują. Zazwyczaj są to ludzie starsi, którzy przychodzą na kawę. Możemy zatem posłuchać ciut na temat Witkacego czy też wpływu polskich artystów na społeczność Warszawy w czasach PRL. Miejsce to mieści się obok hotelu także goścmi są często turyści z zagranicy i tu także można posłuchać żwawych dyskusji na temat Warszawy w pięknych językach. 

Nie wspomniałem jeszcze o cenach, więc te wahają się pomiędzy 12-20 zł. 
Lokalowi nie mam nic do zarzucenia, aczkolwiek zastanawiam się nad jego funkcjonowaniem w zimę, ponieważ środek lokalu jest naprawdę niewielki. Szkoda by było gdyby z tak błahego powodu inni nie mogli próbować ich super jedzenia. Tutaj daje 10 i kilka punktów dodatkowo z uwagi na spektakle organizowane w lokalu, udział w życiu kulturalnym, a także przepyszne kawy z syropem.
Lokalizacja: Chmielna 30



3. CAFE CREPE


Tym razem idziemy w kierunku deserów i to jakich! Do Cafe Crepe szedłem przygotowany na totalną klapę. Nie będę oszukiwać, jeżeli powiem, że nie lubię słodyczy w dużych ilościach. Naleśnikarnia jest całkiem spora, na dole jest kilka stolików, na górze są dwa pomieszczenia. Jedno z kanapą i stolikami z miłymi poduszkami, drugie z lustrzaną ścianą i zacisznym kątem. Miejsce od zawsze kojarzyło mi się z morzem, ponieważ na ścianach w ramkach widnieją morskie motywy, a dominujący kolor to biały przełamany błękitem. Biorąc pod uwagę moją miłość do morza... czuję się tam jak w domu. Naleśniki, naleśniki i jeszcze raz naleśniki. Na słodko i na słono, prócz tego gofry. Jedna porcja to koszt +/- 20 zł, ale jaka jest ta porcja! Dostajemy naleśnika na ogromnym talerzu, który wypełniony jest różnościami, co razem daje niebo dla podniebienia. Porcje są ogromne co jest zarówno wadą jak i zaletą, ponieważ rzeczywiście wychodzi się pełnym, ale taka ilość słodyczy na raz bywa niebezpieczna. Oprócz tego zamawiając mamy ogromny wybór herbat co w zimowe wieczory jest istnym zbawieniem. 
No, restauracja ta kojarzy mi się z samymi dobrymi momentami, zawsze wychodzę z niej zadowolony a obsługa jest na najwyższym poziomie. Również daje tutaj maxa, choć czasem można poczuć się nieco przytłoczonym poprzez rozmieszczenie stolików w lokalu. Restauracja też nie sprawdzi się w upały panujące teraz, takie słodkości tylko na chłodniejsze dni.

Lokalizacja: Dobra 19

4. PAROWÓZ



Odwiedziłem raz z przyjaciółkami, kiedy podobnie jak przy Rue szukaliśmy punktu zaczepienia w Warszawie po godzinie 19. Później poszedłem jeszcze kilka razy i zawsze wychodzę pewniejszy w swojej opinii. Miejsce to na początku może budzić niepokój, z uwagi na to, że bez google i znajomości potraw ciężko zamówić pewniaka, ale... z pomocą idzie nam właściciel lokalu, który widząc masę zdezorientowanych min od razu pragnie opowiedzieć o każdym daniu. W ofercie są zupy kuchni koreańskiej, do których jeszcze się nie przełamałem i pierogi mandu. Pierogi proponowane przez knajpę są w różnych 'smakach'. Ich farsze są zupełnie różne co finalnie daje niesamowity efekt. Sam właściciel proponuje pomieszanie i branie "pół na pół" aby spróbować jak najwięcej. Od krewetek po... czekoladę! Próbowałem już krewetkowych, kurczakowych, czekoladowych, a także wersji vege i są fenomenem. Zdecydowanie restauracja jest niepowtarzalna i ciężko o drugą taką w Warszawie. Napoje są standardowe, w puszce lub butelce, ale nie znajdziecie tam wielkich nazw jak Pepsi czy Sprite. Właściciel jest duszą tego miejsca i on je buduje. Jego kontakt z klientami jest nieoceniony, pyta o smak, o to co można zmienić bądź też pociesza kiedy ktoś "majta" pałeczkami i nie wie jak się nimi opieruje. Miejsce to wytwarza dużo ciepłej energii i przyjaznej aury. Klienci tworzą wręcz na czas posiłku jakąś scaloną grupę, a w lokalu panuje magiczna aura, szczególnie wieczorami. Jeżeli chodzi o ceny to są porównywalne i mieszczą się w granicach 20-25zł i uważam, że to dobra cena. Wnętrze jest małe ale bardzo przytulne i to chyba pierwszy raz kiedy mała przestrzeń nie budziła we mnie dyskomfortu.

Daję 9/10, ponieważ mimo szerokiej gamy smaków wszystkie mają finalnie podobny posmak i wszystko zależy od kwestii gustu. Jeżeli nie posmakuje Ci jedno to licz się z tym, że reszta będzie smakować podobnie.
Lokalizacja: Solec 109

5. PRZY3MAJ


O Przy3maj słyszałem sporo dobrych opinii, ale z niewyjaśnionych względów bałem się tam wejść. Miałem wrażenie, że nie będę czuć się tam dobrze i... ogromne się myliłem. Restauracja jest dość duża, bo na dole jest masa stolików, na zewnątrz, a także na górze jest wystarczająco miejsca. Miejsce również oferuje zestawy śniadaniowe, ale nie mam pojęcia czy jest to ograniczone godzino. Mały zestaw to koszt 18 zł, a duży 30 zł. Mały zestaw to 3 elementy, a duży 5. Za tę cenę możemy skomponować sobie posiłek, a do wyboru mamy jajka w różnych formach, omlet, jaglankę, budyń czy też frankfurterki. Napoje również są traktowane jako element zestawu i tu do wyboru mamy standardowe puszkowce lub prosecco. Poza tym w ofercie są burgery, wrapy, sałatki i zupy. Jedzenie jest bardzo dobre i to dzięki temu miejscu pokochałem jaglankę z owocami. Lokal jest przyjemny, bo jest w nim dużo żywych roślin co też orzeźwia. Mieści się tuż przy stacji Warszawa Powiśle, więc i widok jest w porządku. O ile poprzednio się bardzo rozpisywałem tak tutaj nie mam zbyt dużo do dodania, bo restauracja jest po prostu okej.
Jedzenie jest dobre i warte swojej ceny, jednak trochę razi mnie wybór przy zestawach, które są domeną tego miejsca. Do wyboru jest praktycznie to samo tylko w różnych formach, co sprawia, że po połowie po prostu jesteśmy zmęczeni smakiem. Poza tym wybierając się tam z drugą osobą nie ma co liczyć na wspólne zjedzenie posiłku, ponieważ dania są podawane w dużych odstępach nawet przy niewielkim ruchu. 
Moje ocena to 7/10, bo bardzo lubię to miejsce i te mały wady nie przykrywają mi pozytywów.

Lokalizacja: Zbigniewa Herberta 8

6. Bonus - LIMONI

Limoni to malutka lodziarnia w której raczej nie usiądziecie i nie zrobicie bajecznych zdjęć. Oferuje lody rzemieślnicze w smakach jakich ja osobiście nie widziałem nigdzie. Acerola, bez czy chociażby mój faworyt cytryna z imbirem. Cena gałki jest dość wysoka bo 6 zł, ale jej wielkość to wynagradza. Poza tym obsługa jest zawsze miła i uśmiechnięta, dlatego serdecznie polecam Wam to miejsce, bo warto.
Lokalizacja: Tamka 18

niedziela, 26 listopada 2017

ucieczka | 12:57



Od dłuższego czasu zabierałem się do napisania nowego postu, aczkolwiek podświadomość ciągle mi mówiła, że potrzebuję odpowiedniego momentu, tapnięcia, które da mi wewnętrzne wyciszenie a także chęci i pomysł na to co chcę napisać. No cóż, nic z wymienionych nie przyszło, więc po dłuższej przerwie... jestem.
Nie wiem czy macie tak czasami, że chcecie napisać bardzo wiele jednak Wasz zarządzający narząd nie może nagle ułożyć sensownych zdań i wszystkie próby spełzają na niczym, a Wam źle bo już sami nie wiecie co chcieliście napisać i czego to miało dotyczyć, a co gorsza, jakie to miało mieć znaczenie. Ja mam tak często i w takich chwilach ogromnie ubolewam, że nie ma obok mnie Agnieszki Osieckiej czy Rupi Kaur, które pięknymi metaforami szybko by wyjaśniły to co aktualnie odczuwam i jakie to ma przeniesienie na całe moje obecne życie. A przeżywam dużo, bo nagle mam znów zajoba na łapanie wiatru w usta i dławienie się nim, na brudzenie sobie rąk i skakanie po kałużach. W końcu na zbieranie liści i wsadzanie ich pomiędzy ulubione strony książek.

O tym, że nie mam i nigdy nie będę miał czasu wiedzą wszyscy. Moja mama, siostra, znajomi, dalsi znajomi, no wszyscy. Każdą malutką minutkę zatem pragnę przeznaczać na coś pożytecznego co jeszcze bardziej wpłynie na mój proces samorealizacji. Tak też było tym razem i chciałbym Wam opowiedzieć nieco (głównie fotografią) o wystawie na której miałem ogromną przyjemność gościć. Dlaczego gościć? Każda wizyta w miejscu w którym można sztukę wyczuć nosem to dla mnie swoista uczta na którą czuję się zwyczajnie zaproszony. Dzieła danego autora wołają mnie każdym kolorem i proszą o to bym się nimi zachwycił, a ja zawsze im ulegam, takie to łobuzy! Uległem też tym razem i dałem się zupełnie wciągnąć w "Inny Trans-Atlantyk". Chcecie wiedzieć więcej? Zapraszam Was tutaj gdzie moi serdeczni przyjaciele z Muzeum Sztuki Nowoczesnej nad Wisłą pięknie piszą na temat tego czego wspomniana wystawa dotyczy (https://artmuseum.pl/pl/wystawy/inny-trans-atlantyk), bardziej jednak Was zapraszam na jej obejrzenie! Ja jeszcze nie raz się na nią wybiorę, na pewno też poczęstują nią znajomych, bo z pysznościami nie można się kryć!



Kwestie muzyczne w ostatnim czasie są wciąż nierozwiązane, ale mam cudownych melomanów blisko siebie więc niebawem na pewno odkryje coś co mnie zaczaruje. Na tę chwilę jestem w związku z Vance Joy, warto! Czytam "Sekretne życie drzew" Petera Wohllebena i jak poznam już jakieś sekrety... obiecuję zdradzić. Ściskam.

Ps. To zdjęcie powyżej jest takiej jakości, za to je lubię.








sobota, 21 października 2017

poranki | 5:30






Na naszej planecie z pewnością żyje setki osób, które lubią i potrafią wstawać rano. Ja, jak i do wielu innych grup, do tej także nie należę (mimo, że bardzo chcę!). Gdy wiem, że muszę wstać wcześnie rano zazwyczaj dzień wcześniej nie mogę zasnąć, milion razy muszę się wybrać do łazienki, przy okazji zamieść pustynię, a kiedy już wiem, że przesadzam mój umysł postanawia przejść w fazę: mam ochotę coś zrobić, zrób coś K R E A T Y W N E G O. 

Poranek, budzik na 5:30. 6:00. 6:30, o mój Boże dlaczego nie jestem w połowie drogi? Zazwyczaj wygląda to w ten sam sposób. Nie potrafię się zmobilizować, aby uregulować mój wewnętrzny zegarek, poza tym moja praca i zajęcia mi na to nie pozwalają, bo pracuje zmianowo. Jednak gdy już uda mi się zwlec z łóżka i wykonać wszystkie czynności poranne czuję, że to dla poranków chcę żyć, co jest totalnym paradoksem, bo naprawdę kocham spać a jednocześnie nienawidzę przez świadomość tego ile pięknych nocy i ranków mi się marnuje. Wracając, po wyjściu z domu wiem, że to będzie piękny dzień, niezależnie od aury panującej na zewnątrz. Poranki mają to do siebie, że zawsze, ale to z a w s z e są przepełnione magią. Pomiędzy godziną 6 a 8 mamy do czynienia ze zjawiskiem lepkiej pajęczyny, która owija świat dając możliwość przyglądania mu się z ulepionego gdzieś pomiędzy powiekami, lekko zmrużonego fotela widza. Przed oczami mamy ptaki, które już dawno rozpoczęły swój pracowity dzień, drzewa, które podają gałązkę na przywitanie słońcu i mamy siebie, obserwatorów ludzi walczących z czasem, z komunikacją miejską, ze stresem i czerwonym światłem. Lubię się wtedy zatrzymać i nacieszyć, że dziś to mam fart, mam dwie nogi, głowa się kręci i mogę to wszystko podziwiać w ciszy i ze spokojem w sercu.

Wrócę tu szybko, potrzebuję kąpieli pisarskiej.

Dodam tylko, że jesień to czas sztuki, a więc moje oczy zajęte są aktualnie MAKE PHOTOGRAPHY  EASIER Kasi Tusk, a uszy nową płytą Natalki Przybysz. Polecam ładnie.



7:12